Leżałem nieruchomo tak, jak mi kazał. Nic
nie mówiłem, nie krzyczałem, nie wyrywałem się tak, jak robiłem to kiedyś.
Byłem obojętny.
To dziwnie, prawda?
To dziwne, że człowiek może być obojętny
nawet wtedy, kiedy dzieje się mu najokropniejsza krzywda, zaprzeczająca
wszelkim zasadom moralność.
Zamknąłem oczy, aby nie widzieć jego
paskudnej twarzy, na której pojawił się wredny uśmiech, a w myślach liczyłem
kolejne sekundy i minuty. Koniec nastąpił bardzo szybko. Doszedł, nawet nie
próbując wyjść ze mnie lub przynajmniej uprzednio założyć prezerwatywy, abym
nie czuł tej obleśnej cieczy w sobie, która po chwili wypłynęła i wiedziałem,
że to nie tylko sperma, ale też moja krew.
Kiedy się ze mnie wysunął, położył mi dłoń
na policzku i przybliżył usta do mojego ucha.
-Jesteś dobrym synkiem- wyszeptał i nie
oczekując odpowiedzi wyszedł z pokoju zakluczając drzwi.
A ja nadal milczałem.
Sto dwanaście dni.
Sto dwanaście dni byłem zamknięty w tym
małym pokoiku, w którym było tylko łózko.
Od stu dwunastu dniu mój ojciec
przychodził do mnie, co noc, aby zaspokoić swoje chore potrzeby.
Od stu dwunastu dniu nie powiedziałem ani
słowa, bo mi zakazano.
Chyba już nawet zapomniałem jak się
mówi.
*
Drzwi się otworzyły i lekko przymkniętymi
oczami spojrzałem w ich stronę. Zamiast zobaczyć swojego oprawce, ujrzałem
kilku mężczyzn ubranych w ciemne golfy, czarne jeansy, dziwne kamizelki i z
bronią w ręku.
Zmrużyłem oczy, starając się wyostrzyć
wzrok, ale obraz zaczął mi się rozmazywać.
Po chwili poczułem jak unoszę się w
powietrzu i zostaje lekko przyciśnięty do czyjejś piersi.
-Spokojnie, już wszystko jest dobrze, nic
ci nie grozi- po usłyszeniu tych słów, sam nie wiem czemu, poczułem się
bezpiecznie.